wtorek, 1 maja 2012

Ehhhh dzieje się dzieje. Nie wiem od czego by tu zacząć…


Z gorączką, kaszląca zasmarkana chodziłam do pracy z gorączką. Jednak w piątek poszłam do lekarza, udało mi się w miarę szybko dostać… dobrze, że mam umowę o prace…
Dostałam antybiotyk, chciała mi L4 pisać ale nie wzięłam. Dalej chodzę, w sumie w piątek wzięłam wolne na żądanie by się podkurować… w poniedziałek do pracy… dziś wolne jutro do pracy, czwartek wolne piątek do pracy, sobota niedziela wolne.
W poniedziałek było sporo pracy, ale szybko sobie poradziłyśmy, trochę boje się co będzie jutro…
Po dwóch miesiącach wydzwaniania do fundacji przyszła pora na działanie. Oczywiście jest mi niezmiernie przykro, ale sprawa kota zabrnęła już za daleko! Zrobiliśmy wszystko co w naszej, a właściwie mojej mocy by zatrzymać kota, jednak on uparcie dalej załatwiał się w domu. Powiedzieli by wykastrować, zrobiłam to. Załatwiał się w jednym miejscu ustawiłam kuwetę… dwie kuwety dla jednego małego kota to kuriozum. Ja miałam kiedyś sześć kotów i dwie kuwety, i wystarczyło. A tu na jednego…
W końcu kotek zmienił miejsce: wykładzina pod drzwiami wejściowymi. Codziennie rano nasikane i nasrane. Każdy poranek rozpoczynający się praniem wykładziny, i gotowaniem wody z octem by wchłonął zapach… awantura z sąsiadami, wizyta administracji, że ile ja zwierząt mam że tak śmierdzi… co za wstyd…
Sylwia odwiedziła nas w sobotę, aż płakała co za smród, myślałam, że spalę się ze wstydu…
Sylwia radziła bo go oddać, tłumaczyłam, że drugi miesiąc wydzwaniam do fundacji. Mówiła o ogłoszeniach, że oddam kota, powiedziałam, ze nie chce mieć nieprzyjemności, a jeśli napiszę prawdę to kto weźmie kota załatwiającego się w domu?
W niedziele rano, zadzwoniliśmy do najbliższego azylu i mimo rad Sylwii powiedziałam uczciwie. Ale jak się okazało nie warto być zawsze uczciwym. Rozmawiałam ja, rozmawiał Robert? Cośmy zyskali? Żeśmy pogadali. Bo oni i tak by nie przyjęli. Zadzwoniłam do następnego schronu i kłamałam, i oczywiście nie było problemu.
Rodziak na smycz, kot w klatkę i jedziemy we czwóreczkę. W azylu niby nic nie wiedzieli o moim telefonie, wiec powtórzyłam. Mówiłam wszystko co chcieli usłyszeć. Przyjęli bo nie mieli podstaw. Przyjęli niechętnie. Nawet jak powiedzieli, że to kot domowy to udałam idiotkę…
Babka powiedziała, że lepiej dla kota byłoby gdybyśmy go w lesie wypuścili, bo by sobie poradził a u nich będzie miał dożywocie.
- etam! Młody kotek na pewno dom znajdzie – powiedziałam, w końcu ludzie chodzą oglądają i adoptują koty
- tylko my już mamy ponad setkę kotów….
Heh… smutne miejsce powiedziałam, że kocham amstaffy
- dużo ich? – zapytałam
Kobieta potaknęła głową twierdząco po czym dodała – oddałabym je Ani wszystkie
Z chęcią wyratowałabym je wszystkie – powiedziałam
Co to znaczy?
Każdy pies chciałby mieć pełną miskę dobrego jedzenia, swojego pana poświęcającego mu wiele czasu… - Heh gdybym miała pieniądze…
No nic trzymam za kota kciuki, mam nadzieje, że znajdzie dom w którym będzie kochany i szczęśliwy.
Po wyjściu z azylu poszliśmy na dłuuugi spacerek z Rodziakiem. Mamy miłe fotki, chodź mogło być ich więcej.
Poniedziałek poszłam z Rodziakiem zakupić mu linkę. Kurwa w końcu koniec proszenia się o długą linkę… solidna plecionka, niby ktoś wziął dla konia. Niby nie jest najdłuższa bo 2,40, to można ją przepiąć plus to co mamy to będzie około paru metrów… fajny ten zoologiczny kobita ma tanio. Namierzyłam ją przez allegro, bo ma sprzedaż internetową.
Wtorek byliśmy z Rodziakiem na godzinnym spacerku po lesie, wiele radości dostarczył mi ten spacer. Debiut nowej linki, dzięki czemu można było badyla rzucić by pies się wybiegał. Szybko w miarę się zmęczył, chodź jak na prawdziwego twardziela przystało na widok badyla dalej by buszował










2 komentarze:

  1. śliczny ten Rodziak naprawde;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna psina, szkoda, że nie możesz go zatrzymać, a kot no cóż juz nie miałaś wyjscia..pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń