w środę przyszedł „fachura” ze spółdzielni… porozwalał w
łazience, wcisnął takie ustrojstwo na prąd kolanko uszkodził, powiedział, że
nie da rady i porozwalane zostawił, i poszedł… sobie.
Zadzwoniła Pani z tej pracy gdzie byłam ostatnio na rozmowie,
z zaproszeniem po odbiór skierowań na badania.
Zakupiłam też kurczaka i resztę produktów do kurczaka w
boczku, specjalnie na sobotnią wizytę Sylwii. Wszak trzeba się pokazać.
Na badania poszłam w piątek, strasznie boje się pobierania
krwi… jak ja tego nienawidzę, słabnę… przeżywam jak mrówka okres. Wkurwia mnie
to, bo wolałabym iść załatwić i spokój.
Miałam na to patent… otóż szłam na badanie wiadomo
zestresowana, ale podczas samego pobierania jeszcze przed ukłuciem odwracałam
głowę zamykałam oczy i intensywnie myślałam o sexie z Bartoszem… starałam się
jak najbardziej wczuć się w te sytuacje… może to chore i głupie a jednak
pomagało. Po wszystkim byłam taka zadowolona i szczęśliwa, że udało mi się
dałam radę, pokonałam lęk i już jest ok. Co tam, mogłabym iść ponownie zaraz…
Ale nie, Tomek powiedział mi, że to co robię to dysocjacja,
która potęguje moje emocje… i najlepiej będzie jak pozwolę sobie na te emocje,
tak wiec na nogach z waty poszłam pod owy gabinet gdzie mieli mi tej krwi upuścić…
by patrzeć na to… nie to by było za dużo… tym razem powstrzymałam się od
oderwania, i pozwoliłam sobie na przeżywanie emocji. Co prawda samo pobieranie
nie dłużyło mi się tak, ale z gabinetu wyszłam nieco oszołomiona, szłam jakoś…
bałam się że się przewrócę. Usiadłam na chwilkę, ale nie na tak długa jak inni
siedzieli. Po owej chwili poszłam, nie chciałam dalej przebywać w tym klimacie…
Czekając na wyniki pojechałam odebrać moje świadectwo ze
szkoły. Połaziłam po centrum….jak przyjechałam po wyniki okazało się że jeszcze
godzina… heh jak tak człek zawieszony, dobrze, że zawsze noszę książkę do
czytania przy sobie. Adam też tak robił…
Odebrałam wyniki pan doktor który wypisywał mi zaświadczenie
śmieszny człowiek… jak mnie badał… mierzył mi ciśnienie i ja sobie rękę
położyłam żeby mi wygodniej było to tak śmiesznie mi poprawił by wróciło na
poprzednie miejsce. Zupełnie jakby to miało znaczenie… ale śmiesznie to
wyglądało.
Gdy wróciłam do domu Robercie siedział rozkoszując się meczykiem.
Rozmawialiśmy na temat tego jego wyjazdu do Niemiec 10.04… mówił, że nie chce
przed świętami
- przecież nie lubisz świąt – powiedziałam
- no ale muszę jeszcze jakąś kasę skombinować żebyś u z głodu
nie padła….
Potem dodał, że chce być ze mną i że będzie przysyłał mi kasę,
bo nie jest jak mój kuzyn…
Jak dla mnie z wyjazdem to ściema. A ja jestem jakimś jego
pretekstem. Nie wiem może się tym razem mylę… ale co do tego, że ściemnia nie
mam cienia wątpliwości.
Nie wiem co z tą jego pracą…
Z wanną nic lepiej… nawet nie tknięta.
Piątek… cóż z ciężkim sercem trzeba było luksfery w łazience
rozmontować by uzyskać dostęp… do rur. Okazało się po wymontowaniu rur, że
zapchane jest bardzo głęboko, a przez te zawijasy sprężyna nie wchodziła bo nie
jest na tyle elastyczna by pokonać zakręty. Tak więc w poniedziałek Robercik pożycza
od brata kolejny raz sprężynę i będzie dalsza część walki. tyle co uszczelki
powsadzał, tak, że woda nie leje się i sąsiadka nie przychodzi z awanturą że ją
zalewamy…
Kot jest około miesiąc. Załatwia się po za kuwetę, i
zamierzam go zwrócić. Po za tym Robert obiecał, że wszystkie koszty z kotem
związane pokryje a tu się okazuje, że niestety, ani grosz na kot się nie
znalazł. O kastracji już nie wspomnę.
Sobota. Dziś odwiedziła mnie Sylwia. Ugościliśmy ją
kurczakiem w boczku. Jako aperitif była passoa z sokiem grapefruitowym. Wszystko
bardzo gościowi smakowało… to dobrze.
Gość to fajna sprawa… wspólnie coś obejrzeć, pogadać, pośmiać
się. Gość zawsze coś wnosi Świerzego…
Na koniec piosenka która mi się spodobała ze względu na
tekst: